Dodane przez Bartłomiej Obecny

Kiedyś, w dawnych czasach, polowaliśmy na gęsi nad jeziorem Płoń – centrum gęsich przelotów w województwie szczecińskim. Dawne czasy to pojęcie względne; ani się obejrzysz, jak kolejne lata mijają jak z bicza trzasł, a niedawne jeszcze wydarzenia stają się odległe. Ale, na szczęście, jak to ładnie napisał jeden z kolegów na łamach „Łowca Polskiego” – pozostają one wciąż żywe we wrażliwej myśliwskiej pamięci.

Co do tego centrum przelotów można by oczy-wiście dyskutować; wiadomo, że takie „centrum” znajduje się także na pewno na tzw. Międzyodrzu. Ale tu, w rejonie jeziora Płoń czy Płone, jak nazywano je w latach pięćdziesiątych jedynie jezioro Miedwie, największe na Pomorzu, gościło swego czasu o wiele większe skupiska dzikich gęsi. Później otwarto lotnisko pod Goleniowem przeznaczone głównie do celów wojskowych. Huk odrzutowców nad Miedwiem stal się zjawiskiem powszednim. Tego było już gęsiom za wiele. Może powrócą teraz, kiedy już odrzutowce, przynajmniej wojskowe, stąd się wyniosły? Tak czy inaczej w „późniejszych dawnych czasach” jeździliśmy na gęsi nad jezioro Płoń. Miejscowi i tak narzekali: – kiedyś to, panie, były przeloty… A tera to, panie, ledwie ze trzy tysiące (!) na jeziorze siądzie i już wielki hałas… Nam jednak te „trzy tysiące” zupełnie wystarczały, bo i tak „uszczknąć” z nich jedną czy dwie było trudną sztuką.

Dzikie gęsi to jedne z najinteligentniejszych na-szych ptaków. Jak wiadomo, ich kuzynki – gęsi domowe swoją czujnością ocaliły Rzym… Polowanie na dzikie gęsi i obserwacje ich zwyczajów to fas-cynujące zajęcie. Myśliwy – przyrodnik nabiera szacunku do tych mądrych ptaków i nie cieszą go zbyt obfite rezultaty polowań, a właśnie możliwość uczestniczenia w jakimś odcinku gęsiego życia. Przechytrzenie ich – przy całym dla nich szacunku – daje myśliwemu niezapomnianą satysfakcję.

Organizacja stada dzikich gęsi jest wzorowa. Wystarczy popatrzeć, jak lecą tzw. kluczami po jesiennym niebie. Jedna prowadzi, a za nią lecą inne, jedna za drugą, tworząc szyk w układzie „V”. Pozwala to na zmniejszenie oporu powietrza rozbijanego przez poprzedniczkę. Przewodnik czy przewodniczka lecąca na czele klucza co pewien czas „podmieniana” jest przez inną gęś dla nabrania sił. Zdarzyło mi się pewnego razu taką gęś strzelić, co niestety należy do myśliwskich „grzechów głównych”. Na podgardlu u nasady dzioba miała wyraźną strzałkę długości 1,5 cm z jaśniejszych, różowych piórek. Żaden z przy-rodników nie umiał mi tego fenomenu wyjaśnić. Gęsi przebywają olbrzymie odległości lecąc na południe, kiedy w ich naturalnych żerowiskach na przykład w północnej Syberii zrobi się zbyt zimno. Powracają tam wiosną. Jeden z gatunków – gęś gęgawa – gnieździ się także się w naszym kraju. Najbardziej jednak masowe przeloty dzikich gęsi występują jesienią – jest to widoczny znak. że zima za pasem. Gęsi żerują na polach, zwłaszcza na oziminach wyrządzając spore szkody, jak na przykład w pół-nocnych Niemczech i Holandii gdzie nad brzegami Morza Północnego koczuje ich zimą dziesiątki tysięcy. Podczas żerowania stada pilnują wybrane, w zależności od jego liczebności – zwykle trzy lub cztery strażniczki. Nie pasą się, a cały czas obserwują okolicę. Jedno ich gęgniecie powoduje, że wszystkie gęsi przestają żerować i podnoszą głowy do góry. Następne gęgniecie to sygnał do odlotu i wszystkie gęsi zrywają się. Nocą lecą na wodę, gdzie nie dosięgnie ich lis. Najpierw lecą „forpoczty” dla rozpoznania terenu. Jeżeli zaczajony nad jeziorem myśliwy do tych zwykle tylko kilku gęsi strzeli, lub dostrzegą inne niebezpieczeństwo – główna „armada” nie przybędzie. Jeżeli panuje spokój, za kilkanaście minut przylatuje z pól „główna siła uderzeniowa” w liczbie często kilka tysięcy. Ale jak się porozumiewają? Przecież nie telefonem komórkowym?

Wracając do wspomnianych na wstępie dawnych dobrych czasów, a ściślej – do dawnych czasów „późniejszych” – z nad jeziora Płoń, nasz wyjazd na polowanie sprowokowały właśnie klucze dzikich gęsi na jesiennym niebie. Takiego widoku żaden myśliwy spokojnie znieść nie jest w stanie, wkrótce więc pędziliśmy naszym „Trabantem” w kierunku jeziora Płoń. Jako pasażera – kibica – zabraliśmy znajomego Belga, niejakiego Henry ‘ego, z którym zetknęły mnie sprawy służbowe, zwanego krótko – Heniek. Nie było jeszcze wtedy problemu z obcokrajowcami na polowaniu w charakterze kibiców. Teraz trzeba by na takiego kibica uzyskać zezwolenie Zarządu Wojewódzkiego PZŁ… Nasz Henio, postawny starszy pan w okularach z okoloną wianuszkiem siwych włosów łysiną jowialnie uśmiechnięty był pełen entuzjazmu. Znal już dość dobrze polskie realia kierując się zasadą: – life is tired and full of zasadzkas… (życie jest ciężkie i pełne … zasadzek). Był rodem z Antwerpii. Podczas długich wieczornych rozmów przyznał się, wzruszony jedną czy dwoma szklaneczkami whisky, że też kiedyś polował. Kiedy stał się jeszcze bardziej rozmowny okazało się, że nie polował, a kłusował w okolicach rodzinnej Antwerpii w nadrzecznych łęgach kiedy jeszcze nie było tam tak rozwiniętego przemysłu. Zastrzegł jednak, że było to naprawdę bardzo dawno temu i że zawsze chciał zostać prawdziwym myśliwym, ale jakoś nie wyszło… Z przyjemnością przyjrzałby się jak to u nas wygląda. Henio był dobrym kompanem, więc chętnie go zabraliśmy. Stanowił ponadto element humorystyczny, tak potrzebny przy każdym wyjeździe. Wciąż sypał dowcipami i nieco komicznie wyglądał – szacowny starszy pan, poważny biznesmen przedzierzgnięty nagle w jakiegoś „Alpenjaegera”, jak żartobliwie nazywają takich „myśliwców” Austriacy. Do jego „stroju myśliwskiego” zresztą podszedłem krytycznie:

– A co to za kurtka!? Wywróć ją podszewką do góry! Przynajmniej przypomina zieleń! A długie gacie masz? Może być przymrozek… Coś tam mruknął, że wytrzyma..

Heńka, jak sam później przyznał, pomimo obycia z polskimi realiami sporo w tej wyprawie zaskoczyło. Na przykład Trabant. Przyzwyczajony do Mercedesów nieufnie wsiadał do tego toczydełka, a po uruchomieniu silnika zapytał, czy to diesel? Po godzinie jazdy skręciliśmy w boczną drogę i dojechaliśmy do osady składającej się z dwóch czy trzech domów już nad brzegiem jeziora. Wokół rozpościerały się łąki, a jezioro oddzielone było od nas olszynowym laskiem.

– Jaka piękna farma – zachwycał się Henry.

-Owszem – powiedziałem – ale nazywa się … Czartkowo. Wytłumaczyłem mu mniej więcej, że jest to nomen omen miejsce, gdzie diabeł mówi dobranoc – nie uwłaczając jego mieszkańcom. Kilku z nich wyszło właśnie na nasze spotkanie, a ubrani byli dość malowniczo – przeważnie w wojskowe „z demobilu” kurtki. Henry podejrzewał początkowo, jak się później przyznał, że to może jacyś partyzanci. Porozmawialiśmy trochę o gospodarce i polowaniu, zapewniali nas, że gęsi są. Później jeden z „partyzantów” życzył Heniowi szczęścia na polowaniu piękną francuszczyzną, co do reszty „zbiło go z tropu”. Był piękny październikowy wieczór i słońce zachodziło czerwono. Henry pełną piersią chłonął czyste wieczorne powietrze i wszystkie te widoki. Był zachwycony, podekscytowany. Rwał się nad jezioro jak rasowy pies myśliwski. Jak to później określił, czuł się jak w rezerwacie przyrody, gdzie wszystko jest zachowane w swojej najbardziej pierwotnej postaci. Trudno mi tylko było mu wytłumaczyć, że ta piękna pogoda nie jest nam właściwie na rękę. Przydałoby się trochę chmur, a nawet deszczu. Przy czystym niebie gęsi szły wysoko i tylko zmierzch dawał nam szansę. Poszliśmy nad jezioro. Przeszliśmy olszynowy lasek i, idąc przez trzciny, dotarliśmy do miejsca gdzie trzcin praktycznie nie było. Brzeg jeziora zarośnięty był wysokimi trawami o szerokich i ostrych liściach. Około dwieście metrów od brzegu zaczynały się krzaki i zarośla – wspaniała, sądząc po odgłosach, ostoja dzików. Zajęliśmy tam stanowiska oczekując na gęsi nadlatujące nad jezioro z pól. Powoli zapadał zmierzch. Słońce już dawno schowało się za widno-kręgiem. Jeszcze purpurowe luny biły w niebo i od-bijały się w jeziorze a już noc czarnymi mackami brała w posiadanie tę naszą cząstkę wielkiego świata. To była nasza szansa. Przy pogodnym niebie jedynie późnym wieczorem gęsi mogły lecieć dostatecznie nisko na strzał, będąc jeszcze widoczne na tle nieba. Podczas naszego marszu przez olszyny słyszeliśmy już dźwięczne okrzyki pierwszych kluczy ściągających – jeszcze bardzo wysoko – na wieczorny wypoczynek. Leciały ponad sto metrów nad ziemią wprost nad jezioro i, nad miejscem gdzie zamierzały nocować, łamały się w locie i jak zmięte czapki spadały wprost nad nie z dużej wysokości „wyhamowując” nad samą wodą by „zapaść” wreszcie na noc. Ale „główne siły” jeszcze nie nadciągnęły. Czasem, gnane zimnem, leciały już dalej na zachód i południe Europy i wtedy nad nasze jezioro przylatywało ich niewiele. Oczekiwaliśmy jednak, nadsłuchując pilnie, bo w nadchodzącym zmierzchu trudno czasem było gęsi dostrzec zwłaszcza jeżeli leciało ich kilka. I… usłyszeliśmy. Z daleka narastał jakiś szum, jak krople nadchodzącej znienacka ulewy. Wkrótce rozróżnialiśmy już poszczególne gęgnięcia i wyraźna gęsia wrzawa zbliżała się szybko. Ciemna chmura pojawiła się od strony pól. To leciały na nocny wypoczynek te marne trzy tysiące, co to „tera” robią te trochę hałasu… A hałas w powietrzu rozlegał się okrutny. Ciągnęły klucze za kluczami, niektóre jak się wydawało już dostatecznie nisko na strzał. Słychać było glosy rożnych gatunków; dominował poświstujący odgłos gęsi zbożowych, a trafiały się i takie, które leciały całkiem „bezszmerowo”. Zmierzyłem do trzeciej w kluczu, który wydawał mi się lecieć najniżej… Po strzale gęś złamała się w locie i z łoskotem wpadła w trzciny. Strzeliłem powtórnie… Kiedy już „gęsia burza” przeszła Heńka przy mnie nie było. Z trzcin dobiegły jakieś chlupotania, pochrząkiwania i już myślałem, że to może Heniek idzie z dzikiem w zawody, kiedy ukazał się on (Heniek nie dzik) we własnej osobie. Zmoczony dobrze powyżej kolan, uśmiechnięty, triumfujący taszczył dwie piękne gęsi niby rasowy wyżeł. Tymczasem zmierzch zapadł na dobre. W powietrzu rozlegało się jeszcze gęganie, to jacyś maruderzy spieszyli zająć miejsce na wodzie. Były te gęsi już prawie niewidoczne na tle gwiazd. Wracaliśmy rozgrzani sukcesem, nie zważając nawet – niektórzy z nas – na chlupanie wody w butach…

Tego roku na Święta dostaliśmy z Antwerpii piękną kartkę z… dzikimi gęśmi. Do zwyczajowych życzeń była dołączona notatka – „na pamiątkę niezapomnianych przeżyć nad jeziorem – Wasz aporter”

Możliwość komentowania została wyłączona.


Wydrukowano w dniu: 2024-05-14 08:33:18 GMT