Dodane przez Bartłomiej Obecny

W naszym obwodzie łowieckim, który kiedyś pokrótce opisałem z okazji pojawienia się tam po 35 latach orła bielika jest pewne miejsce nazywane „spalonym majątkiem”. Zachowały się jeszcze fragment sadu i podmurówek domu lub domów, bo trudno z całą pewnością stwierdzić, czy było tam więcej budynków mieszkalnych. Miejsce to położone jest w rejonie nr …, ale i tak używa się zawsze określenia: „koło spalonego majątku”. Być może istotnie pożar strawił kiedyś istniejące tu zabudowania, ale nie udało mi się natrafić na żadne wiadomości na ten temat. Przez sad prowadzi polna droga wychodząca na położone nieco niżej łąki. Dalej, wzdłuż lasu można dojść do pól i łąk, które rozciągają się aż do jeziora Sitno. Idąc brzegiem lasu po lewej
stronie mijamy pagórki tzw. Eisbergu z licznymi „dołkami” zarośniętymi krzakami i trzciną, stanowiącymi wspaniałą ostoję zwierzyny. Nie wiem, kto tak nazwał te wzgórza; być może w jakiś sposób skojarzyły się one komuś z wierzchołkami gór lodowych. Po prawej stronie, zaraz za „spalonym majątkiem” droga mija część lasu, którą stanowią rosnące w równych rzędach topole. Stoi tam ambona mająca wielkie powodzenie wśród myśliwych nazywana „przy topolowej drodze”.
Przechodziłem szereg razy ciemną nocą obok zamarłych fragmentów dawnego folwarku. Kiedy świecił księżyc szło się łatwiej, bo widać było wyraźnie drogę i kontury zarośniętych krzakami ruin. Wyglądało to jednak w blasku księżyca trochę niesamowicie: drzewa i krzewy słały po ziemi fantastyczne cienie, a myśl uparcie powracała do zamieszkujących tu kiedyś ludzi, których troski i radości choć dawniejsze, podobne były do naszych, których nie ma już między nami, chyba że … Nic dziwnego, że groźny pomruk lochy drżącej o swoje warchlaki sprawiał w tej scenerii silniejsze niż zwykle wrażenie. Przeważnie jednak o niczym takim nie myślałem. Był czerwiec. Księżyc świecił jasno, łąki pachniały, a spoza dzikiego bzu otaczającego resztki zabudowań spalonego folwarku dochodziło granie świerszczy. Szedłem powoli, a moim celem była ambona przy topolowej drodze. Na poprzedzającym majątek polu, przy lesie nie dostrzegłem nic; a był to teren obfitujący w spotkania ze zwierzyną. Kiedyś, o pierwszej w nocy, przechodząc tędy zobaczyłem w szkłach lornetki dużą czarną plamę pod lasem. Był to z pewnością bardzo duży dzik. Niestety, (z punktu widzenia myśliwego, a nie dzika) łowczy naszego koła nie zezwolił wtedy na odstrzał dużych dzików, a zwłaszcza loch. Było to z wszech miar słuszne dla hodowli zwierzyny, ale myśliwskie serce nie mogło stłumić uczucia żalu dla straconej okazji zmierzenia się na przykład z medalowym odyńcem. „Mój” dzik okazał się być olbrzymią lochą, więc nie było czego żałować. Usiadłem sobie na ziemi, a dzik powoli przesuwał się w moim kierunku. W końcu podszedł na 15 metrów i wyraźnie widziałem w świecie księżyca kosmate słuchy, chyb i błyszczące świece. Kiedy „złapał mój wiatr” fuknął i popędził przed siebie jak galopujący bizon. Przez chwilę nie wiedziałem: był tu naprawdę, czy był to tylko duch?
Wolno doszedłem do topolowej drogi i wdrapałem się na ambonę. Było cicho jak makiem siał i księżyc świecił jasno. Czasem tylko w lesie dało się słyszeć pohukiwanie i zawodzenie sów. Krótka, ciepła czerwcowa noc jakoś kojąco spływała na moją kryjówkę wprawiając mnie w szczególny stan przyjemnego rozleniwienia.
Nagle nieludzki wrzask rozdarł powietrze. Skoczyłem na równe nogi, a włosy zjeżyły mi się pod czapką. Właśnie, nieludzki, choć przysiągłbym, że wydał go człowiek Ale czy na pewno z tego świata? Przecież duchów nie ma … A leżący nieopodal spalony majątek? W jednej chwili tysiące nieprawdopodobnych myśli przemknęło mi przez głowę. Chyba tylko jakiś diabeł mógłby odezwać się w ten sposób … Już za chwilę śmiałem się z samego siebie, ale wrażenie pozostało. Z góry biała czaszka księżyca uśmiechała się szyderczo pustymi oczodołami wysuszonych księżycowych mórz, a cisza, w której coś się czaiło dzwoniła w uszach.
Nie pamiętam już, jaki był rezultat tego polowania, które pozostało w mojej pamięci razem z nieludzkim wrzaskiem, jakby skargą obdzieranej ze skóry żywej istoty.
W jakiś czas później trafiłem na rozwiązanie zagadki. Nad ranem podchodziłem watahę dzików, która buchtowała na polu przy sporym bagnie. żeby je podejść pod wiatr musiałem zatoczyć duży łuk i szedłem drogą wśród zbóż stąpając ostrożnie. Było jeszcze dość szaro. Nagle usłyszałem ten krzyk Z wrażenia nogi mi się trochę ugięły i popatrzyłem w stronę skąd dochodził wrzask. W przerwie w zbożu siedziało jakieś zwierzę podobne do psa lub lisa i patrzyło na mnie. Otworzyło pysk i wrzasnęło ponownie. Oświeciło mnie. To był jenot! Słyszałem kiedyś o tych jego wrzaskach, ale podejrzewam, że trafiłem na wyjątkowo krzykliwego osobnika. Zerwał się i tyle go widziałem.
Jest to również nowy nabytek w naszym łowisku. Jenoty migrują do nas ze wschodu. Jest to zwierzę drapieżne, futerkowe, przypominające swoim wyglądem skrzyżowanie psa z lisem, a najbardziej – amerykańskiego szopa-pracza. Na szczęście, bez wątpienia, (o ile wiem) w niczym nie przypomina diabła.

Jerzy Turzański

Możliwość komentowania została wyłączona.


Wydrukowano w dniu: 2024-05-09 09:33:45 GMT