Dodane przez Bartłomiej Obecny
Tego roku druga połowa maja była niezwykle ciepła. Właściwie zaczynało się już lato i tempe-ratury przekraczały dwadzieścia stopni. Równo-cześnie była to jeszcze wiosna w całej swej krasie kwitnących łąk, chrapania słonek i nocnego śpiewu słowików.
Postanowiliśmy całą rodziną założyć pierwsze w tym roku obozowisko nad jeziorem. Było tam kilka namiotów, jako że pod pojęciem „rodzina” rozumiałem, oprócz swoich bliskich, także dziadków, wujków i wszystkich innych członków naszego klanu, których łączyło zamiłowanie do przyrody.
A było naprawdę pięknie. Obozowisko leżało na skraju rejonu nr 4 naszego obwodu łowieckiego nad dużym jeziorem, które mieściło się w jego granicach. Zaraz za namiotami rozbitymi na polanie wśród starych sosen okalających wąskim pasem ten odcinek brzegu ciągnęły się bujne łąki aż po daleki bukowy las.
Tak to sobie trochę chytrze obmyśliłem, żeby wszyscy byli zadowoleni, ale i ja też – na łąkę wychodziły dorodne kozły. Z tymi kozłami był pewien kłopot. Mianowicie były zbyt dobre – nie nadawały się do odstrzału. Bo co powiedzielibyście mając prawie w zasięgu osiem pasących się kozłów, z których każdy był jeżeli nie mocnym szóstakiem, to przynajmniej przyszłościowym widłakiem?
Kiedy więc wymknąłem się z obozu wieczorem, mogłem tylko nacieszyć oczy. Oczywiście miałem odstrzał selekta – trzymaliśmy się twardo tej zasady w naszym kole łowieckim, co spowodowało między innymi taką sytuację na łące. Selekty – rogacze, z których zdrowiem było coś nie w porządku – uwidaczniało się to w ukształtowaniu poroża, sylwetce zwierzęcia itp. – były eliminowane z łowiska. Pozwalało to na poprawienie kondycji zwierzyny przez dopuszczenie do rozrodu zdrowych i prawidłowych reproduktorów. Z rana więc, ominąwszy ostrożnie „znajomków” żeby mnie nie oszczekały wszedłem do ciemnego jeszcze lasu i po kilkunastu minutach „przebiłem się” do następnych łąk, ciekawie położonych wśród krzaków i zarośli porastających dno dawnego jeziora.
Delikatne, bukowe listki zatrzymywały pierwsze, nieśmiałe promienie porannego słońca. Wyjrzałem na łąkę z uczuciem spóźnialskiego ucznia. Dzień wstawał piękny, słońce osuszało rosę i obawiałem się, że co ostrożniejsze sztuki pochowały się już w lesie czy w zaroślach.
Wyszedłem z lasu i, okrążając kępę krzaków i trzcin, posuwałem się ostrożnie brzegiem łąki. Stopy w cienkich tenisówkach chwilami grzęzły w torfie, a komary zaczęły dobierać się do mnie nie na żarty.
W dalekiej perspektywie dostrzegłem w lornetce dwie rude plamy: sarny! Szedłem ostrożnie w ich kierunku i po pewnym czasie widziałem je już wyraźnie. Wyglądały na kozy, na które oczywiście na wiosnę się nie poluje. Trzymały się razem, a na głowie jednej z nich dostrzegłem jakby zgrubienie. Nagle zaczęły biec w moim kierunku. Przywarłem do krzaków. Po chwili pojawiły się znowu, a ja skradałem się do nich pod osłoną zarośli. Spojrzałem przez lornetkę. Myłkus! Jedna z sarn okazała się rogaczem o ciekawych, zagiętych do tyłu parostkach. Były niewielkie, skręcone jakby w korkociąg, a jedna z tyk sięgała głowy kozła w okolicy łyżki. Drażniło to widać biedaka i co chwila drapał się w to miejsce tylną cewką. Kiedy tak stałem, wysunął się zza krzaków. Był zupełnie blisko…
W międzyczasie słońce podniosło się wyżej i za-częło dogrzewać coraz mocniej. Szedłem z kozłem na plecach brzegiem lasu, łąkami, aż doszedłem do naszego obozowiska. Zastałem zupełnie już rozbu-dzone towarzystwo. Paniom, które żałowały pięk-nego koziołka wyjaśniłem, że właściwie skróciłem jego cierpienia. Nie wydawały się być przekonane. Uwaga mężczyzn skupiła się raczej na oryginalnych parostkach kozła.
Kuzyn powiedział:
– Strzelić takiego myłkusa to prawdziwy fuks!
– No, powiedzmy, rzadki przypadek – zgodziłem się – ale wypracowany! I opowiedziałem jak to było. Kuzyn sam już był adeptem łowiectwa – jeszcze nie selekcjonerem i miał ze sobą dubeltówkę. Po śniadaniu poszliśmy, by w jakimś zapadłym kącie łąki poćwiczyć strzelanie. Rzutek miała udawać butelka po szampanie, opróżniona poprzedniego dnia na cześć wiosny i początku lata.
Rzucałem i rzucałem, strzały grzmiały, ale butelka jakoś nie chciała się rozbić. Wtedy wyszperałem gdzieś w kieszeni starą brenekę i poprosiłem, żeby to on teraz rzucił butelkę. Naturalnie nie wierzyłem, że trafię. Po strzale butelka upadła w zarośla. Kuzyn przyniósł ją i zobaczyłem, że jakoś dziwnie na mnie patrzy. Grube, masywne dno butelki wypadło, a szyjka była poobijana od wewnątrz.
– Wiedziałem, że to zrobisz – powiedział – chciałeś mi pokazać klasę, co?
– A ja nie wiedziałem – odparłem – Ale jeżeli rzeczywiście trafiłem breneką tę butelkę, to był dopiero prawdziwy fuks!