Dodane przez Bartłomiej Obecny

Był początek sierpnia. Suche tegoroczne lato spra-wiło, że żniwa miały się już ku końcowi. Dni były słoneczne i bezwietrzne, jakby ociężałe dojrzałością gorącego lata które, jeszcze w pełni, nosiło już w sobie zapowiedź nadchodzącej jesieni. Tym bardziej chciało się nim nasycić, jak dojrzałymi owocami, które już niedługo miały spaść z drzewa, ale teraz ofiarowywały najlepszy bukiet barw i smaków. Wie-czorami, kiedy słońce chowało się już za lasem, czuło się jak cały kurz spracowanego ale radosnego dnia powoli opada i wsiąka w ziemię, zatrzymuje się na liściach drzew i trawach. Wieczorny chłód przynosił pierwsze krople rosy, a ziemia pachniała spokojem oddychając z ulgą w przedwieczornej ciszy.

     O łanie owsa dowiedziałem się zaraz po przyjeź-dzie. W tym roku nie miałem jeszcze okazji zapolować i byłem wdzięczny Kaziowi, gospodarzowi i  strażnikowi łowieckiemu naszego łowiska za cenną informację. Wszystko już prawie skoszono, było więc oczywiste, że tam będą żerować dziki tej nocy. Co prawda księżyc się jeszcze nie pojawił, ale dni były piękne i liczyłem na długi wieczór i poranne zejście.

     Dla myśliwego każda pogoda jest dobra; czasem nawet obiektywnie zła pogoda okazuje się lepsza od tej dobrej… Kiedy pada deszcz zwierzyna jest w ruchu. Jest wilgotno, wychodzą ślimaki i  można spot-kać pięknego odyńca zbierającego smakołyki przy lesie w pełnym jeszcze świetle dnia. A kiedy jest sucho dziki niechętnie buchtują na polach, szukają wilgotniejszych miejsc, ale do owsa przychodzą zawsze.

    Tak więc, dzięki Kaziowi, postanowiliśmy z Arturem usiąść na zielonej ambonie w rejonie nr 3. Zajrzeliśmy do książki wpisów obecności w łowisku przy naszej stanicy myśliwskiej i okazało się, że ”trójka” jest wolna! Teraz już, pomimo że słońce stało jeszcze wysoko na niebie, podążyliśmy w stronę ambony. Był to spory kawał drogi: przez las, łąki nad jeziorem i dopiero za jeziorem po prawej stronie był owies.

     Po przejściu lasu wyszliśmy na ląki. Błysnęło jezioro. W dalekiej perspektywie za jeziorem był znowu las, który przechodził w zarośla i krzewy i widać było szachownicę pól. Tam, na pograniczu lasu, łąk i pól stała ambona.

   Przeszliśmy już przez łąkę i zagłębiliśmy się w trzciny, tataraki i inne zarośla nad brzegiem jeziora. Na szczęście znaleźliśmy starą drogę wśród trzcin i posuwaliśmy się wolno w stronę ambony okrążając jezioro. Było gorąco i koszule zaczęły lepić się od potu. Między trzcinami było chłodniej i czuło się wilgotny zapach torfu, kłączy dzikich roślin i jeziora. Komary przypomniały sobie o nas i okazało się, że płyn przeciwko komarom one właśnie bardzo lubią.

     Przed nami zamajaczyła ruda plama. Kozioł! Lornetki powędrowały do oczu. Selekt! Piękny. Odległość – 50 metrów. Kozioł żeruje spokojnie co chwila unosząc głowę. Krzyż lunety wędruje powoli w kierunku szyi. Ale opuściłem broń. Wszystkie kozły zaplanowane do odstrzału w tym sezonie zostały już odstrzelone. – Bywaj zdrów, bracie! Rogaczowi coś się nie spodobało. Odwrócił  głowę   i   zobaczył   nas. Zastygł na  moment, a  potem z  głośnym   szczekaniem   przesadził  drogę   i  znikł w trzcinach. Było go jeszcze słychać z daleka. Szczekaj sobie na zdrowie!

    Pisał Julian Ejsmond …pierwszy rogacz z podchodu… nie strzelony to pierwsze zwycięstwo myśliwego poety nad myśliwym selekcjonerem. Tu było niezupełnie tak, ale piękno spotkanego zwierza jak zawsze wywarło na nas niezatarte wrażenie, a satysfakcja z ułaskawienia zwierzyny w warunkach pewnego strzału zastąpiła trofeum.

     Poszliśmy dalej i wkrótce ambona zbliżyła się znacznie. Dotarliśmy na miejsce i okazało się, że rzeczywiście jest owies, częściowo już skoszony. Ambona stała na skraju zarośli i traw. Z tylu było jezioro, a przed amboną rozciągało się pole owsa, ścierniska, łąki i tak aż do wsi, której zabudowania widać było o dwa kilometry za górką. Usiedliśmy na ambonie. Daleko na horyzoncie widniał las należący już do sąsiedniego koła łowieckiego, a słońce nad lasem zstępowało coraz niżej. Dzień powoli dogasał. Na szczęście z pól szedł lekki wiaterek, który odpę-dzał komary.

     Po lewej stronie z ambony widać było niższy las, zarośla nad jeziorem, łąki i dalekie ściernisko.  A  przed nami, w owsie, dziki! Chodziły sobie dwa duże dziki zanurzając się co chwila w owsie jak w wodzie. Kazio wiedział…

     Jest jeszcze zupełnie jasno i czarne sylwetki widać gołym okiem w odległości 250-300 metrów. ”Pasiemy” te dziki z piętnaście minut ale dzień się kończy  i  nic nie wskazuje na to, żeby dziki zamierzały przesunąć się w stronę ambony. Decyduję się więc podchodzić. Wiatr jest dobry. Skradam się obrzeżem owsa, a Artur z ambony obserwuje całą zabawę. Owies graniczył z wysokimi ostami i udało mi się podejść niepostrzeżenie do dzików na około 30 metrów. Słychać już pracowite mlaskanie. Ostrożnie wysunąłem głowę z nad owsa. Dziki żerowały, delikatnie odrywając kłosy i zgryzały je pracowicie podnosząc w górę gwizdy. Były duże, po około 80 kilogramów i były to lochy. Wydłużone gwizdy, charakterystyczne sylwetki. Gdzieś w owsie mogły być warchlaki. Nie zdecydowałem się na strzał. Błysnęła myśl – spróbowałbyś źle trafić, to by ci pokazały, gdzie raki zimują… Ale takie obawy miałem ”z głowy” bo i tak nie zdecydowałem się strzelać.

     Po chwili lochy oddaliły się w drugi koniec łanu owsa, a ja wracałem do ambony. Zmierzchało. Pod amboną usłyszałem głośny kwik i tupot.

     – No tak – pomyślałem – no tak… Ja tu ganiam za lochami, a dziki pod amboną. Artur nie mógł mi tego darować.

     – Mielibyśmy je jak na patelni! I duże i małe  i  średnie…

     – No cóż – powiedziałem – takie to już jest to myśliwskie zajęcie.

     Przed zejściem z ambony popatrzyliśmy jeszcze dookoła. W gęstniejącym zmierzchu, daleko po lewej stronie, gdzie ściernisko stykało się z łąką i pod-chodziło pod las widniał czarny punkt.

     – Nie rusza się – powiedział Artur. – Może to krzak?

    Noc spędziliśmy w stanicy myśliwskiej i rano przed świtem znowu byliśmy na ambonie. Nie zdążyliśmy. Już podczas podchodzenia do ambony usłyszeliśmy znajome kwiki i tupot. Zeszły za wcześnie! Niemniej jednak wdrapaliśmy się na ambonę bo rano wszystko jeszcze może się wydarzyć. Na odległym ściernisku był czarny punkt, tak jak wczoraj. Nic innego nie było widać i Artur nalegał, żeby tam podejść, bo może to jednak dzik Pojaśniało już porządnie kiedy skradaliśmy się łąką wzdłuż lasu w kierunku ścier-niska. To był rzeczywiście dzik! Czyżby taki wytrwały? Buchtował spokojnie, zwrócony do nas tyłem. Podeszliśmy wzdłuż lasu jak daleko się dało  i ruszyliśmy przez łąkę w kierunku dzika. Cały czas pod wiatr, skuleni, przemykając od kępy do kępy. Łąka stanowiąca dno dawnego jeziora usytuowana była nieco poniżej ścierniska, a na jej brzegu rosły dwa krzaki w których upatrywałem naszą szansę. Podczołgaliśmy się jakoś do tych krzaków i wyj-rzeliśmy ostrożnie na ściernisko. Dzik buchtował jakieś 150 metrów od nas. Oparłem sztucer w roz-widleniu krzaka i naprowadziłem krzyż lunety na ko-morę. Dobry strzał! I co? I nic! Nie strzeliłem. Dzik stał na górce w kierunku wsi. Czekaliśmy jeszcze chwilę, ale nie było szans podejść go inaczej. Zrobiło się jasno i dzik nagle przerwał żerowanie, zadarł chwost do góry i pogalopował w kierunku lasu. Tyle go widzieliśmy.

     Artur znowu nie mógł mi tego darować, chociaż wiedział, że nie mogłem strzelać.

     – To był mój dzik – mówił – to ja go wypatrzyłem!

     – Dobrze – powiedziałem. – Ale tak naprawdę to wiesz jak to wygląda. Jeszcze rok stażu kandydackiego, egzaminy i może być twój jak go znowu gdzieś spotkasz. A dzisiaj – jego szczęście. Wiedział jak się ustawić!

     Za tydzień znowu siedziałem na zielonej ambonie. Wieczorem nic nie widziałem, a rano jak się tylko trochę rozwidniło przeszukiwałem lornetką odległe ściernisko. I co powiecie? Był! Zszedłem z ambony i nie zwlekając rozpocząłem podchód. Kiedy już podczołgałem się do krzaka dzik przesunął się trochę w głąb ścierniska i był tym razem pod górką stanowiącą naturalny kulochwyt i  nie w stronę wsi.  Z krzaka było zbyt daleko na strzał i odważyłem się wyczołgać na ściernisko. Wiatr wiał od dzika i zdecydowałem się na strzał z kolana. Po strzale dzik rzucił się całym pędem w moją stronę. Szarżuje?! Poderwałem się czym prędzej na nogi i zarepetowałem sztucer. Po następnym strzale na dziku zakurzyło się ale dalej kłusował w moją stronę. Jeszcze 50 metrów, jeszcze 20… Strzał, dzik zrulował w ogniu i zsunął się ze ścierniska na łąkę. Jak się później okazało wszystkie trzy pociski były w obrębie komory.

    Nogi miałem jak z waty.

    – To był jednak naprawdę twój dzik, Artur – powiedziałem głośno. – Chciał mi to dokładnie i osobiście wytłumaczyć!

Możliwość komentowania została wyłączona.


Wydrukowano w dniu: 2024-05-09 05:18:58 GMT