Dodane przez Bartłomiej Obecny

… Jak ten czas leci. Wszystko dookoła się zmienia raz na lepsze, raz na gorsze. Jest zawsze inaczej niż było kiedyś. Ale nie miejsce tu na narzekanie, łzawe sentymenty. Bo czy kiedyś było w naszych łowiskach tyle dzików, a jeleni? W jednym z naszych obwodów łowieckich od trzydziestu lat nikt jelenia nie widział, a teraz nawet prowadzimy odstrzał byków i dwa-trzy co roku zawsze padną sam widziałem niedawno chmarę, w której było ich sześć sztuk, nie licząc łań.
Kiedy na wiosnę siedzimy sobie na ambonie czekając na koziołka, którego znudziło się już podchodzić, obserwujemy wiele innych zwierząt. Na łąkę wyjdzie czasem lisek poskakać za myszami, wyleniały, nieporządny (co tylko wtedy mu się zdarza), na dobre gubiący zimowe futro. Niedawno widziałem kunę leśną-tumaka w pełnym biegu przez łąkę. Musiała mieć coś bardzo ważnego do załatwienia, żeby aż tak się „odkryć”. A później znów coś brązowego mignie – bierzemy lornetkę – zając! Jak zwykle na wiosnę przejawiają największą aktywność. Kicają powoli, poważne i zamyślone. Wprost trudno jest wyrazić, jak bardzo wydają się to być myślące stworzenia. W okresie godowym, czyli parkotów, które przypadają kilka razy do roku – i właśnie na wiosnę biegają, goniąc się nieprzytomnie. samce stają słupka na tylnych skokach, a przednimi okładają się zawzięcie po pyskach jak zawodowi bokserzy. Później, im bliżej lata, tym mniej widzi się naszych sympatycznych „kotów”, aż wreszcie jesienią – prawie wcale.
Obawiam się, że tu właśnie jednak mogłoby znaleźć się miejsce na pewien żali tęsknotę za dawnymi czasami. Sięgając myślą w przeszłość stwierdzamy, że „kiedyś to było … „ rzeczywiście dużo zajęcy. To prawda. Tym razem środowisko zmieniło się na niekorzyść. W całej Europie zając powoli ginie. Nie jest w stanie przystosować się do zmiany warunków życia, nowych upraw, nawozów, przemysłu. Nie ma już takich zajęczych polowań, jak kiedyś. Jeszcze na południu kraju, w radomskim, kieleckim zdarzają się dobre rozkłady. Ale i tam myśliwi obserwują spadek liczebności naszego sympatycznego szaraka.
I tu trzeba stwierdzić bardzo wyraźnie, że to nie polowania przyczyniły się do upadku populacji. Polując na zające dzieliliśmy zawsze obwód łowiecki na dwie części -A i B. Jednego roku opolowywaliśmy część A, następnego część B. Tak więc przez rok każda z tych części „leżała odłogiem”. Pomimo to, stan zajęcy był dobry tylko na określonych terenach; gdzie indziej, mimo „oszczędzania” zajęcy systematycznie ubywało.
Miałem jeszcze szczęście uczestniczyć w prawdziwych zajęczych polowaniach na Pomorzu najpierw jako naganiacz, a później już jako myśliwy. Wydaje się to wszystko tak niedawno; na naszych oczach gatunek stanowiący najpospolitszą zwierzynę łowną drastycznie zmniejszył swą liczebność. W latach sześćdziesiątych i u nas na Pomorzu bywały dobre rozkłady -ładnych kilkadziesiąt zajęcy na kilkanaście strzelb nie było niczym nadzwyczajnym. Na polowania jeździło się przeważnie wynajętą ciężarówką siedząc na deskach ułożonych w poprzek skrzyni ładunkowej przykrytej plandeką. Nieliczni mieli już swoje pojazdy; ale jazda ciężarówką w doborowej kompanii miała swoje zalety. Na miejsce, do wsi, przyjeżdżało się wczesnym rankiem, przeważnie było jeszcze ciemno. Jeżeli poprzedniego dnia nie przygotowano naganki, zaczynało się werbowanie chętnych. Grały trąbki myśliwskie, senna wieś ożywiała się. Zwykle bez problemu  zbierała się spora grupa chłopaków (a zdarzało się, że i dziewcząt), by za symboliczna opłatą -no, może więcej niż symboliczną -prawie na „pół litra” spędzić cały dzień w polu. Myśliwi pilnie baczyli, żeby nie spotkać gdzieś baby z pustymi wiadrami, bo to gwarantowało „pecha” na cały dzien. Co roztropniejsze niewiasty wiedząc o tym, starały się nieść obok myśliwych wiadra zawsze pełne; niektóre podobno znały nawet obyczaj oglądania i dotykania przed polowaniem kolanka!
Któregoś razu nasz wspaniały środek transportu zawiódł na całej linii. Staliśmy wściekli na miejscu zbiórki przy Bramie Portowej nie wiedząc, co robić. Rada w radę postanowiliśmy odwołać się do innych środków transportu i dojechać do łowiska czym kto mógł. Mnie przypadło w udziale wykorzystać mój motocykl marki WFM, jeden z ówczesnych (niezbyt głośnych) krzyków techniki. Należałoby dodać, że był to grudzień, temperatura osiem stopni poniżej zera, a w nocy spadł właśnie nie duży śnieg. Ale czy widzieliście kiedyś jakieś okoliczności mogące zniechęcić myśliwego do raz zaplanowanego wyjazdu? Pogoda jest tylko dobra lub bardzo dobra, a wszelkie dostępne środki transportu -wspaniałe. Towarzyszyć mi miał Marian, najlepszy „snajper” w Kole, nieżyjący już niestety przemiły kolega. Ubraliśmy się, jak mogliśmy najcieplej, a w rękawy i nogawki powpychaliśmy jeszcze gazety dla lepszej ochrony przed mrozem i w drogę! Polowaliśmy na Goleniowie. Na poniemieckiej autostradzie jadąc pokrytym lekko świeżym śniegiem poboczem WFM-ka rwała w mroźnym powietrzu jak nigdy dotąd. „osiemdziesiątka” nie schodziła z szybkościomierza. Uważałem tylko, żeby nie ruszyć kierownicą, a droga była prosta jak strzelił. Palce grabiały, ale poza tym jechało się zupełnie dobrze. Marian, jak się później okazało, miał inne zdanie na ten temat …
Zdążyliśmy na czas. Gruda była zmarznięta, a śnieg pokrywał pola tak, że widać było skiby oraniny. W krzaczkach i remizach było go nieco więcej. Pogoda na zające idealna, bo słysząc kroki naganki stukającej po zamarzniętej grudzie zające zrywały się daleko i były w ruchu. Biegły też bardzo szybko i trzeba było „zakładać” daleko przed zająca, żeby śruty zdążyły go dopaść. Ja jakoś lubiłem strzały na sztych i kulawy sztych, gdzie trzeba było strzelać szybko i wykombinować, w które miejsce przed zającem celować nie przytrzymując, rzecz jasna broni. A dookoła grzmiały strzały. W niektórych miotach przed naganką kręciło się i kilkanaście zajęcy. Stawały słupka, kombinowały. Ale jak któryś obrał swoją wagę, rwał prosto na linię myśliwych. Polowaliśmy systemem pędzeń. Zające zawsze miały szansę „prysnąć” na boki lub do tylu przez nagankę. Często zresztą korzystały z takiej możliwości. Trafiały się długie mioty w których pędzącego zająca było już widać z odległości kilometra. Mała plamka wśród śniegu i bruzd przybliżała się coraz bardziej. Leci, leci! Wszyscy zastygali na stanowiskach. Nie poruszyć się do ostatniej chwili, to było najistotniejsze.
Stanowisko moje sąsiadowało ze stanowiskiem, które zajmował po mojej lewej stronie starszy już myśliwy, bardzo miły człowiek, ale trochę gwałtownego charakteru i lubiący dochodzić swoich racji. Zając szedł dokładnie między nas, na kulawy sztych, po mojej lewej ręce. Miałem więc pierwszeństwo strzału. Kiedy zbliżył się na około 30 kroków strzeliłem i zając wywinął kozła. Spostrzegłem, że kolega również opuszcza broń. Domyśliłem się, że czekał na moje pudła, żeby zająca strzelić. Po skończonym miocie zabrałem zająca i poszedłem na miejsce zbiórki. Okazało się, że wzywa mnie kierownik polowania. Przy kierowniku -koledze prowadzącym tego dnia polowanie stał mój sąsiad z lewej i dość obcesowo zgłaszał kierownikowi, że mu zabrałem zająca. Nic nie rozumiejąc zaproponowałem natychmiast zwrot połowy wartości zająca, co całkowicie usatysfakcjonowało poszkodowanego”. Słyszałem później, jak opowiadał:
– Zabrał mi, panie, zająca, a ja, panie, nawet sprawy z tego nie zrobiłem! Ot, zgodziliśmy się na pół i kwita! Taki jestem! Dopiero później dowiedziałem się, że on również strzelał, w tym samym momencie co ja i dlatego nie słyszałem jego strzału. Sądził, że zając z prawej jemu się należy … Ale, po wyjaśnieniu wszystkiego, znowu uśmiech zagościł na jego miłej twarzy.
Zajęcy było sporo i strzeliłem już kilka. W kolejnym miocie miałem przyjemność być sąsiadem samego seniora Koła, który jeszcze wtedy seniorem nie był, a właśnie niedawno przeniósł się niestety również do „krainy wiecznych łowów”. Ja jednak bez wątpienia byłem juniorem. Zając szedł jak burza pomiędzy nas. Kolega oddal dwa strzały jeden przed, a drugi za linią, a zając tylko stulił słuchy i rwał jeszcze szybciej. Udało mi się go dosięgnąć daleko poza linią, zakładając przed łeb ze dwa metry. Po strzale fiknął kozła i znieruchomiał. Po skończonym miocie senior zająca zabrał.
-Widzisz, jednakowoż po moim strzale słuchy stulił … -tłumaczył. I cóż pozostało juniorowi? Też stulić uszy i pójść swoją drogą …
Strzeliłem wtedy tych zajęcy chyba z dziewięć. Nie było więc na co narzekać. Dzień miał się ku końcowi i trzeba było pomyśleć o powrocie. Tymczasem ślizgawica zrobiła się okrutna … Marian oświadczył, że ze mną nie jedzie o ile w ogóle zamierzam utrzymać się na motocyklu … Trudno. Powoli, szorując po jezdni rozstawionymi nogami z zającem przewieszonym przez plecy dotarłem jakoś do domu. Domownicy odetchnęli. Takie to były czasy.

Jerzy Turzański

Możliwość komentowania została wyłączona.


Wydrukowano w dniu: 2024-05-09 04:32:41 GMT