Dodane przez Bartłomiej Obecny

No i znowu tak wyszło, że do łowiska trafiłem dopiero w połowie sierpnia. Długie miesiące niekończących się wacht morskich. Fale, czasem jakiś wieloryb. Też zwierzyna … Przeżyte przygody łowieckie jawią się ostro w wygłodniałej wyobraźni … Całymi dniami myślisz, jakby to było … I nagle znowu w lesie … Trochę jeszcze nieprzytomny, zdaje się obudzony z głębokiego snu stwierdzasz, że to naprawdę … TO! Przyjechałem więc, a kochani koledzy od razu wskazali mi piękne stanowisko. Zapisałem się na rejon nr 22 i usiadłem na wskazanej ambonie. Trochę się tu zmieniło od kiedy byłem tu ostatni raz: przybyło ambon no i miałem zezwolenie na odstrzał odyńca. Ostatnio „polowałem” tu tylko z kamerą, limit odstrzału poczciwych „czarnuchów” był już wyczerpany. A pięknie defilowały … Tak więc usiadłem, jako się rzekło i zacząłem chłonąć krajobraz i wszystko co się … wchłonąć dało. A więc – leniwe ciepło sierpniowego wieczoru … już prawie jesienne zapachy … widok dalekiego kozła wśród traw, którego pomimo doskonałej „rekomendacji” zdecydowałem się nie podchodzić. Siedziałem przy krzakach przy świeżo zabronowanej oraninie. Za plecami miałem chaszcze tzw. „tajgi”, a po prawej stronie spory pas wysokich traw sięgający aż do trzcin i krzaków „tajgi”,. Kozioł pasł się w samym środku tej dzikiej, zarosłej wysoką trawą łąki. Obserwowałem go z daleka wiedząc, że jest mocny, ale „coś” kazało mi na ambonie pozostać. Od dłuższego już czasu słyszałem za sobą jakieś ruchy, jakby delikatne trzaski …
Ciepło sierpniowego wieczoru przyjemnie rozleniwiało, powoli zaczął ukazywać się księżyc … Najpierw poświata nad lasem wskazywała na jego bliskie pojawienie się aż wreszcie tajemnicza „lampa Akermanu” zawisła nad sosnami. Odtąd zrobiło się jaśniej ale i jakby bardziej tajemniczo. Jak dotychczas zaobserwowałem jednego zająca, co bardzo mnie ucieszyło, ponieważ chyba teraz łatwiej zobaczyć dzika niż tego sympatycznego „kota”. A potem po prostu sobie … drzemałem. Kiedy się znowu ocknąłem, księżyc „podjechał” już wyżej i na oraninie było jaśniej. Jakieś zwierzę poruszało się przede mną tam i z powrotem, nawet słychać było jego drobne kroczki. Było wielkości dobrego warchlaka, ale kiedy zwróciło głowę w kierunku księżyca dostrzegłem biel. Borsuk. Nie mając nic innego do roboty obserwowałem go w lornetce dłuższą chwilę, kiedy usłyszałem kroki jakiegoś zwierza z lewej strony. Na pewno drugi borsuk – pomyślałem nie odejmując lornetki od oczu. Zaraz ukaże mi się w polu widzenia … No i ukazał się. Tylko że nie borsuk, a dzik! Podniosłem więc cichutko sztucer i zacząłem przesuwać krzyż lunety po kosmatym cielsku. Ale zaraz. Dzik idzie w stronę borsuka który … A może to jednak warchlak? Przez chwilę oba zwierzęta zgodnie spacerują po oraninie. Odstawiam sztucer z powrotem w kąt ambony. Może to jednak locha? Domniemany warchlak ginie jednak z pola widzenia, a mój dzik, buchtując spokojnie przesuwa się dalej i dalej. Trzeba strzelać. Teraz już o wiele dalej, ale cóż to dla nas? Trzymam drania w lunecie – odwraca się bokiem – teraz! Krzyż lunety siedzi pewnie na komorze, nawet sławetny punkt świetlny niepotrzebny. Powoli ściągam spust nie używając, jak zwykle, przyspiesznika. Strzał, uderzenie kuli i … NIE leży! Nie padł w ogniu! No, może taki „kawałek” czarnej świnki ma prawo trochę jeszcze pobiec … No i właśnie biegnie.. Sadzi z łoskotem przez trawy w kierunku zbawczej tajgi. Ale … chyba ucichło. Leży, czy zdążył do trzcin? Czekam około 20 minut i idę na miejsce strzału. Nie ma farby. Nigdzie nie ma farby! Chodzę tam i z powrotem brzegiem traw, coraz to głębiej tędy przecież przebiegał? Nic, ciągle nic … I jak tu teraz odnaleźć drania … Pewnie trzeba będzie „uderzyć” do Kazia, wziąć psy i zacznie się nocna mordęga.
Zaraz – pójdę raz jeszcze na ambonę, spróbuję dokładnie oznaczyć drogę domniemanej ucieczki draba i zobaczymy. Zszedłszy z ambony idę w miejsce wśród traw, którędy, jak mi się wydawało, uciekał dzik. To jakieś 70 kroków. Świecę latarką dookoła. Jest farba! Dużo farby! Ach ty, tropicielu jeden. Akcje oceny własnej osoby rosną
jednak niepomiernie. Ale – uwaga! To jeszcze nie koniec … Sztucer w garść, w drugą latarkę i idziemy … Ostrożnie … Ranny lew według Hemingway`a zawsze atakuje pierwszy … A odyniec? Ano, zobaczymy … . Kluczę wśród traw, raz wysokie, raz niskie … Musi leżeć! I leży, rzeczywiście. Kawał dzika! Dolna komora, oczywiście. Chyba jednak ciut zerwałem bez tego przyspiesznika … Ale taki to i z rozbitym sercem pójdzie … Z gwizdu wystają szable. No, niczego sobie … 21,5 cm jak się później okazało. A ja miałem czelność podejrzewać go o bycie lochą … A fe … Kiedy to ja ostatnio dzika widziałem? A swoją drogą, porządnie mógłby mi „portki skroić” w tej trawie. No, ale jak dotąd wszystko odbyło się prawie „lege artis”, czyli zgodnie ze sztuką (łowiecką). Później to wiadomo – ciężka praca – patroszenie, transport
… Cały czas jednak „na skrzydłach” sukcesu. W skupie okazało się, że ważył 97 kg, no i te szable, kiedy już odbierałem gratulacje, podszedł leśniczy.     Chaliera, panie, to chyba ten! – krzyknął przyjrzawszy się dokładnie dzikowi. – To ja, chaliera panie trzy tygodnie tu się na niego zasadzam, a tu, chaliera, taki raz przyjedzie i już! Raz i po krzyku! Ze też ten jeden raz nie miałem czasu wyjść … Ale gratuluję, cieszę się bardzo … Przecież takiemu to i chaliera, prosto należy się! Cięgiem ino na tej tam wodzie! Uśmiechy kolegów potwierdziły moje przypuszczenia. Padłem ofiarą zmowy, ale jakże sympatycznej!

Jerzy Turzański

Możliwość komentowania została wyłączona.


Wydrukowano w dniu: 2024-05-09 10:36:11 GMT