Dodane przez Bartłomiej Obecny

…A co, fuzyjka moja?
Górą nasi, górą!
A co fuzyjka moja?
Niewielka ptaszyna,
a jak się popisała?
To jej nie nowina!

Adam Mickiewicz – „Pan Tadeusz”

Od dawna już polowałem z dubeltówką. Była to moja pierwsza broń, prezent od ojca – piękna belgijka z długimi zamkami, lekka i składna. Biła ostro, miała doskonałe przebicie i wysoki dźwięk jej strzału wyróżniał się zawsze pośród innych strzelb. Tak jak legendarni traperzy z Dzikiego Zachodu, odróżniłbym ten strzał od tysiąca innych. Stan broni był ogólnie dobry, ale z zewnątrz lufy były już mocno skorodowane. Widocznie – może podczas wojny – przechowywano ją ukrytą w ziemi, jak wiele przedmiotów ocalonych w ten sposób przed najeźdźcą. Wewnątrz lufy były jeszcze zupełnie dobre i kontrola techniczna broni przeszła pozytywnie. Nie wiedziałem, ile może mieć lat, ale wiekiem na pewno przewyższała mnie, młodego myśliwca.

Strzeliłem z niej mnóstwo zajęcy, lisów, nie wspominając o kaczkach. By utrwalić jej dobre imię wspomnę tylko, że nie zawsze „hańbiono ją sypiąc w nią śrut cienki”. Strzeliłem też z niej swojego pierwszego dzika – ogromnego, ale chudego odyńca o wadze 80 kg., którego szable mam do tej pory. Może lepiej nie przypominać, jak dawno to było…

Dość powiedzieć, że obecne drągowiny były wówczas zaledwie młodnikami – zwartymi, gęstymi – wymarzonymi na ostoję dzików. I przyprowadziły mi pieski tego odyńca do nóg prawie. Linia przecinała leśny pagórek i ukazał mi się na tym pagórku jak czarna szafa na tle żółtego piasku i świerczyny nieco powyżej mojego stanowiska. Po strzale zwalił się i zsunął w dół po skarpie prawie przykryty zajadłymi pieskami. Zaskoczenie niespodziewanie skutecznym strzałem ustąpiło radości – był mój!

Strzeliłem jeszcze później kilkanaście dzików i ze strzelbą zaczęło się coś dziać. Nie trafiała już tak, jak dawniej, zbliżał się jej koniec. Wtedy jeszcze większość zwierzyny pozyskiwano na polowaniach zbiorowych. Co kto lubi – ale piękne to były czasy! Na polowania jeździło się ciężarówką siedząc pod plandeką na deskach przymocowanych na skrzyni ładunkowej. Psy żarły się pod nogami, pachniało dziczyzną i spalinami i śpiewaliśmy gromko wracając z polowania. Niepowtarzalny był nastrój na polowaniach, utrwalały się więzy koleżeństwa i przyjaźni.

Z czasem jednak towarzystwo „rozpełzło” się do własnych samochodów, a i polowań zbiorowych prawie nie organizuje się. Co zresztą, jak się okazało, wyszło na dobre zwierzynie, bo ma więcej spokoju i łatwiej o prawidłową strukturę odstrzałów. Ale, przynajmniej w naszym Kole, zawsze jeszcze kilka polowań zbiorowych w sezonie organizujemy – z pokotem, a jakże – dla lepszego poznania się myśliwskiej braci i zacieśnienia więzów myśliwskiej przyjaźni.

Dawniej jednak, jako się rzekło, przeważały polowania zbiorowe i z wszech miar pożądana była broń kombinowana – trójlufka czyli dryling. Wszcząłem więc starania o dryling, co nie było łat-we. Trzeba było zapisać się w kolejkę w sklepie myśliwskim nie mówiąc o zgromadzeniu funduszy.

Moja strzelbinka dożywała tymczasem swoich dni. Pamiętam piękne polowanie leśne z lat sześćdziesiątych w jednym z naszych obwodów. Padło 27 zajęcy, trzy dziki i trzy lisy. Tak, dryling był nieodzowny!

Nadeszła wreszcie upragniona chwila. Piękny Merkel – Suhl prezentował się okazale. Kaliber luf 12 sprawił, że broń była nieco ciężkawa ale nie miało to znaczenia dla młodego myśliwca. Kula kaliber 7x65R mogła zapewnić, jak się za chwilę okaże, niecodzienne rezultaty.

Polowaliśmy w terenie polno – leśnym. Małe laski brzozowe i młodniki świerkowe poprzetykane były łączkami i mokradłami ciągnącymi się aż do granicy uprawnych pól. Był styczeń i płaty śniegu zalegały na łączkach i pod laskami ożywiając nieco szary krajobraz. Ciężkie chmury nisko wisiały nad lasem i czuło się, że może sypnąć w każdej chwili.

Wypadło mi stanowisko na flance. Po lewej stronie miałem łąkę i trzciny. Łąka podchodziła pod niski świerkowy młodnik, a płaty śniegu kontrastowały z wieczną zielenią świerkowych gałązek. Stałem już prawie godzinę i wyglądało na to, że będzie to „głuchy miot”. Co prawda na początku pies zaszczekał w miocie, ale potem nic się nie działo i niedługo należało spodziewać się trąbki na zakończenie pędzenia. Jak zwykle w takich przypadkach emocje dawno opadły i stałem przyglądając się łące, płatom śniegu i chmurom mając nadzieję, że to się wreszcie skończy. Bardzo to było bowiem przyjemne zajęcie kontemplować przyrodę, ale zaczęło być zimno. A tu nawet ruszyć się nie było można.

Nagle trzasnęła gałązka. Oho! W jednej chwili zmęczenie odleciało, świat nabrał barw i zmysły wyostrzyły się ponownie. W samą porę! Około 200 metrów ode mnie z młodnika zaczął „wyjeżdżać” istny „pociąg” dzików. I duże i małe i średnie. Dziki szły nieśpiesznym truchtem na skos przez łąkę przybliżając się do mnie jeszcze. Przyzwyczajony do dubeltówki nawet nie miałem zamiaru podnosić broni i nagle uświadomiłem sobie, że przecież mam „kulę” i strzał do 100 metrów poza miot jest jak najbardziej dozwolony i możliwy. Wybrałem więc jednego z mniejszych dzików w środku watahy i pociągnąłem za spust upewniwszy się uprzednio, że „przesunąłem na kulę”. Po strzale w grupie dzików nastąpiło zamieszanie, ale „pociąg” defilował jeszcze przez chwilę po łące i znikł w trzcinach. Po trąbce poszedłem na miejsce strzału nie żywiąc większych nadziei na pomyślny rezultat jako że nie udało mi się zaobserwować wyraźnej reakcji w momencie strzału. Podchodząc bliżej dostrzegłem ślady farby na płatach śniegu i przelatka leżącego na boku – A co, fuzyjka moja?! – pomyślałem uradowany kierując ten okrzyk Asesora z „Pana Tadeusza” do mojego nowego nabytku. Farby było jednak więcej i tak jakby w kierunku odchodzącej watahy. W zaroślach coś zamajaczyło. Był to drugi dzik!

Opowieściom nie było końca. Do dzisiaj część kolegów w ten mój dublet nie wierzy. Było to bardzo, bardzo dawno ale…prawda!

Dodaj komentarz


Wydrukowano w dniu: 2024-05-08 07:40:20 GMT