Dodane przez Bartłomiej Obecny

Było jeszcze ciemno, ale kiedy wyszedłem z lasu na łąkę niebo na wschodzie pojaśniało. Miałem zamiar odwiedzić ”lokatorów” małego jeziora wciśniętego w trzech czwartych swojego obwodu wmieszany las. Było prawie okrągłe i nad brzegami otoczonymi lasem brzozy wychodziły na spotkanie trzcin bielejąc na tle świerczyny i buków. Przystanąłem na chwilę, nadsłuchując. Z jeziora zaczynały już się odzywać różne ptaki wodne, ale ja czekałem na ten najważniejszy dźwięk. Są! Metaliczne, pojedyncze gęgnięcie, a po nim szereg krótkich, przyciszonych, stanowiących jakby dalszy ciąg dyskusji. Dzikie gęsi – główni ”lokatorzy” jeziora, których to miałem zamiar ”odwiedzić” odzywały się jeszcze rzadko, widocznie zaspane, ale już powoli budziły się wraz z nadchodzącym świtem.

Teraz szedłem już jak mogłem najszybciej, żeby zdążyć zamaskować się w trzcinach nad jeziorem zanim na dobre się rozjaśni. Trawa na łące pobielała, ścięta październikowym porannym przymrozkiem. Doszedłem do pasa trzcin okalających jezioro. Trze-ba było zdecydować, które miejsce wybrać. Nocujące na jeziorze gęsi nie powinny dostrzec ani usłyszeć jakiegokolwiek ruchu na brzegu. Spały, ale właśnie zaczynały się budzić, a nawet tam, na wodzie, miały swoje straże. Dlatego właśnie należało podejść do jeziora jeszcze w ciemnościach. Kierunek lotu stada po zerwaniu się z jeziora zależał od rozmieszczenia upraw, a głównie miejsc gdzie właśnie posiano oziminę. Miał też znaczenie kierunek wiatru; gęsi gromadziły się zwykle w osłoniętej części jeziora. Krótko mówiąc najważniejsze było znaleźć się na trasie ich porannego przelotu. Była to zwykle ”loteria”, ale z grubsza można było ustalić gdzie polecą, bo od lat miały tu swoje ustalone szlaki.

Kryjąc się więc za trzcinami, jako że jednak zaczynało się już rozwidniać poszedłem w róg łąki tuż obok rowu łączącego jezioro z położonym na skraju lasu bagienkiem. Mogłem w ten sposób podejść do samego jeziora lub cofnąć się poza trzciny na łąkę by mieć szerokie pole ostrzału. Zamaskowałem się w trzcinach, a na jeziorze zaczął się ruch. Słychać było poświstywanie skrzydeł krzyżówek, które leciały do bagienka i z powrotem na jezioro. Kusiły mnie oczywiście przelatując prawie nad głową, ale czekałem na grubszą zwierzynę. Tymczasem wśród pokwakiwań kaczek, przeciągłego wołania perkozów i urywanych pisków łysek odezwała się owa grubsza zwierzyna. Usłyszałem trzy głośne gęgnięcia i plusk. Oho! Są blisko. Zaraz przed-stawienie może się zacząć.

Trudno było powiedzieć, kiedy polecą. Czasem startowały jeszcze w ciemnościach, a czasem leniwie przedłużały swoją obecność na jeziorze prawie do wschodu słońca. Zależało to też od pogody; kiedy niebo było zachmurzone, lub była mgła zrywały się zdecydowanie później, czując się bezpieczniej przy ograniczonej widoczności.

Dzień wstawał jasny, jeszcze tylko kilka gwiazd świeciło na wyblakłym niebie. Stałem już dłuższy czas, kiedy usłyszałem:

  • Geg! Gege! Głośno i zdecydowanie i nagle wrzask podniósł się okrutny. Przedtem odzywało się ich tak mało, że można było przypuszczać, że jest ich tylko kilka; teraz odezwało się około setki. Do gęgania dołączył się łopot skrzydeł i wiedziałem, że się zaczęło. Wystartowały! Leciały z początku nisko nad samym jeziorem, obserwowałem je przez trzciny, przyczajony. Całkiem spory klucz jak na to małe jezioro. Ale uwaga! Lecą na mnie! Skuliłem się w trzcinach, mocniej zabiło serce i ścisnąłem szyjkę dubeltówki. Bezładna gadanina całego stada za- dźwięczała w uszach. Lecz cóż to? Skręcają! Przy samym brzegu zmieniły kierunek lotu i ominęły mnie o jakieś dwieście metrów kierując się na las. Tego się już teraz nie spodziewałem. Widzę wyraźnie je wszystkie oświetlone blaskiem słońca schowanego jeszcze za widnokręgiem. Są piękne, szare, jakieś takie czyste i jakby zadowolone z siebie. Poza zasięgiem! Wyglądają pięknie na tle brzóz, zaraz wzlecą nad świerki i buki. Trwało to wszystko kilka minut. A tyle podchodów, oczekiwań, rozbudzonych nadziei… Przepadło. Ale ten piękny widok jakoś podnosi na duchu. Może tak miało być? Trzeba będzie poszukać ich na polach. Może się jeszcze spotkamy?

Tymczasem znad lasu otaczającego jezioro zaczyna wysuwać się ogromna czerwona tarcza wschodzącego słońca. Podchodzę już teraz bez obawy nad sam brzeg jeziora. Promienie słońca ścielą się i igrają na spokojnej wodzie. Stali lokatorzy jeziora czynią na nim swój zwykły harmider. Wstaje dzień.

Postałem jakiś czas nad jeziorem, bo zdarzało się, że przelatywały jeszcze zapóźnione gęsi z innych jezior. Ale dzień był jasny i słoneczny, toteż nawet gdyby przelatywali jeszcze jacyś maruderzy, to i tak z pewnością byłoby to zbyt wysoko na strzał. Trzeba wracać. Na łące resztki porannego szronu skrzyły się w promieniach słońca i widać było z daleka ciemny pas moich śladów sprzed świtu. Szedłem w stronę lasu tuż przy skraju niskich trzcin, które tu wrzynały się w łąkę otaczając rów i wspomniane bagienko. Jezioro ze swoimi mieszkańcami zostało w tyle. Szedłem z przyzwyczajenia cicho i ostrożnie, jako że myśliwskie życie pełne jest niespodzianek i dobrze jest brać to pod uwagę. Przeszedłem już kilkaset metrów, kiedy w trzcinie usłyszałem lekki trzask. Oho! Przystanąłem i prawie wstrzymując oddech zlustrowałem trzciny. Trzask powtórzył się i zobaczyłem, jak ugina się jedna i zaraz obok druga trzcina. Coś szło. Nie spodziewałem się grubej zwierzyny, nie miałem nawet odstrzału dzika. Teraz trzciny w odległości kilkunastu metrów zaczęły rozsuwać się na boki jedna za drugą. Podsunąłem się z zapartym tchem jeszcze kilka kroków unosząc dubeltówkę. Nagle z trzcin wysunął się ostry rudy pyszczek i dwoje trójkątnych uszu. Och, ty chytrusku!

Po szybkim strzale napięcie opadło. Słońce świeciło coraz jaśniej i na łące prawie nie było już szronu. Kropelki wody na liściach błyszczały jak brylanty. Szedłem lekko nie czując ciężaru lisa i nie zważając już na żadne szelesty. To dopiero trafiła się ruda niespodzianka!

Dodaj komentarz


Wydrukowano w dniu: 2024-05-13 06:11:15 GMT